Po udanym logowaniu, przyszla pora na zwiedzanie, tego porzadnego niemieckiego miasta, w którym wyladowalem. Towarzyszyla mi Kasia.
Trochę muliti-kulti.
I pierwsze zderzenie z weihnachtsmarktem.
Atmosfera zdecydowanie urocza i świąteczna, pogoda zdecydowanie angielska, ale dało się żyć.
Dekoracje naprawdę przyprawiają o zawrót głowy i wywołują uśmiech na ustach. Niby są już podobne jarmarki w Polsce, ot choćby we Wrocławiu. Nie dorównują jednak skalą i rozmachem swoim niemieckim wzorom. Czuliśmy się trochę tak, jak zwykliśmy się czuć w dzieciństwie tuż przed świętami. Tylko gdzie śnieg do cholery?!
Przerwę w zwiedzaniu jarmarku spędziliśmy na nieco szalonej, ale jednak niezbyt strasznej karuzeli. W każdym razie było śmiesznie i chyba o to nam chodziło.
Na jarmarkach jest sporo barów i pabów w których można się napić nieco alkoholu. Królują raczej grane klimaty, a najpopularniejszy jest feuerzangenbowle, będący po prostu tutejszą odmianą grzanego wina.
"Gest solidarności" po zamachach w Paryżu.
Kolacyjka w formule: "jesz ile chcesz", zawsze się dla mnie kończy totalnym przejedzeniem i myślą, że to juz ostatni raz tak bardzo upodliłem się obżarstwem.
Tak właśnie. Dekoracje są nieziemsko kiczowate, ale potrafią być przy tym zabawne. Zresztą jest to bardzo solidny kicz. Z bliska wcale nie wygląda na Chińszczyznę. Obstawiałbym solidną Niemiecką robotę. Nie wiem, czy są to rzeczy, które przetrwają dekady, ale z pewnością nie są tandetną jednorazówką. Chciałoby się stwierdzić, że były budowane według zasady: "Kicz tak! Tandeta Nie!" i pewnie jest to prawda. Wszędzie dobre materiały, drewno, solidne konstrukcje, naprawdę zero fuszerki, naprawdę miło na to wszystko popatrzyć.
Turystyczne foto pod symbolem/godłem/pomnikiem Bremy.
Jeszcze jeden: "gest solidarności"
I do domu na zadupie, ale tym razem grzecznie, bez szwarcfarowania.